Ostatnio w mediach znów głośno zrobiło się na temat
wirtualnej waluty Bitcoin. Zachwyt mediów i blogerów nieprzypadkowo zbiegł się
w czasie z przełamaniem byczej hiperboli. Ciężko jednak mówić o jakiejkolwiek analizie
technicznej, kiedy mowa o „walucie” najchętniej używanej przez przestępców
internetowych. Kierunek cen jest już pewny, a wielkość spadków nie sposób jest
przewidzieć. Zastanawia mnie tylko kogo na poważnie interesują poziomy
zniesień?
Przeciętny użytkownik Internetu już pewnie czytał o zaletach
wirtualnej waluty, a nawet duża część osób wie skąd się biorą ciągi znaków, za
które można zjeść w może 15 miejscach na Ziemi. Jeszcze mniejsza grupa osób zdaje sobie sprawę,
że Bitcoin nie jest jedyną pseudo-walutą, którą można samemu wyprodukować. Tych
bzdur bez pokrycia jest całe mnóstwo, oprócz Bitcoin mamy: Namecoin, Devcoin,
Ixcoin, Peercoin, Freicoin, Terracoin itd.
Próżno szukać na poczytnym Reuters czy DailyMail informacji
o cenach innych alternatywnych „walut”. Trzeba przyznać, że fascynujące jest
zainteresowanie akurat tym produktem i jest to niewątpliwie sukces jego
autorów. O Bitcoin możemy przeczytać wszędzie i tutaj właśnie kryje się całe
clue sprawy. Za ceną kryje się medialna popularność, a nie rosnąca wartość. Są
to dwie całkowicie odrębne rzeczy.
Powtórzę to, choć ostrzegałem już wcześniej. Żadna wirtualna
„waluta” nie ma żadnego pokrycia w niczym ani nawet najmniejszej wartości. Cena
jest oderwana od rzeczywistości tak samo, jak cena garści piasku, po której
kiedyś może przeszedł Michael Jackson. Dopóki będą istniały osoby niespełna
rozumu, żeby tracić na to pieniądze, dopóty będziemy obserwować jakąkolwiek „cenę”.